Streszczenia i opracowania lektur szkolnych klp klp.pl
I.
W mieszkaniu sędziego Romnickiego odbywa się rozmowa o wojnie i wolności z bogatym krawcem i kolekcjonerem dzieł sztuki - Apolinarym Kujawskim. Okazuje się, że adwokat chce sprzedać gościowi zbiór swoich obrazów, między innymi ten z Faunem, ponieważ zmusza go do tego trudna sytuacja finansowa.

Rolę pośrednika w tej transakcji pełni Paweł Kryński. Zdradza Kujawskiemu tożsamość osób, które – podobnie jak Romnicki - chcą pozbyć się obrazów.

W czasie rozmowy sędzia zdradza swoje poglądy na temat Polski. Uważa, że jego ojczyznę czeka wiele trudnych chwil. Nie daje się nabrać na nadzieję wyzwolenia, ponieważ jest na tyle świadomy położenia kraju, iż zdaje sobie sprawy z ułudy takiej wolności:
Nam powinno zawsze o Polskę chodzić, o polskość, o wolność naszą. Żaden tam pokój europejski, koszałki-opałki dla idiotów, ale Polska – mówi Kujawskiemu.

II.

Dziewiętnastoletni Pawełek Kryński jest świeżo upieczonym maturzystą, który świadectwo dojrzałości zdobył na tajnych kompletach.

Chłopak jest zakochany w dwóch kobietach: w osiemnastoletniej Monice – dziewczynie poznanej na tajnym uniwersytecie, którą idealizuje i uważa za przyszłą żonę (potem ona ginie w powstaniu). Drugą wybranką serca Pawełka jest pani Irma Seidenman – trzydziestosześcioletnia wdowa po wybitnym lekarzu i naukowcu mieszkająca obok Kryńskiego, bohaterka prawie wszystkich jego snów odkąd skończył zaledwie trzynaście lat, obiekt jego skrywanych uczuć.

Bohater od dawna przyjaźni się z synem żydowskiego adwokata, Heniem Fichtelbaumem, który w szkole wykazywał matematyczne uzdolnienia. Sympatia chłopców została brutalnie przerwana, gdy w 1940 roku Henio razem z rodziną musiał się przeprowadzić do getta. Chłopiec stracił tam matkę, a po dwóch latach postanowił uciec z wydzielonego obszaru.

Po przedostaniu się na aryjską stronę, zjawił się u Pawła. Przyjaciel nie zawiódł uciekiniera i znalazł mu kryjówkę na strychu u starego zegarmistrza Flisowskiego. Henio mieszkał tam przez dwa miesiące, potem zbuntował się przed życiem w zamknięciu i nie wrócił z jakiegoś wyjścia do miasta. Nikt nie wiedział, gdzie przebywał.

III.

Trzydziestosześcioletnia Irma Seidenmanowa jest polską Żydówką, znalazła się w więzieniu na Alei Szucha. Jest wdową po sławnym doktorze rentgenologu, Ignacym Seidenmanie. Po jego śmierci na raka w 1938 roku, zajęła się porządkowaniem jego bogatego archiwum naukowego. W dalszej pracy przeszkodził jej wybuch wojny. Wówczas przeniosła cenne archiwa u przyjaciół w willi w Józefowie i zajęła się budowaniem nowej tożsamości, by uniknąć zamknięcia w getcie.

By uchronić się przed aresztowaniem i zdemaskowaniem, zmienia trzykrotnie dokumenty i miejsce zamieszkania. W końcu osiadła w okazałej kawalerce na Mokotowie jako Maria Magdalena Gostomska – piękna blondynka, wdowa po polskim oficerze. Dysponowała stosunkowo dużym kapitałem w biżuterii i złotych dolarach.

Niestety, została rozpoznana, gdy wychodziła pewnego dnia z bramy przy ulicy Kruczej. Wówczas to natknęła się na żydowskiego fordansera i konfidenta - Bronka Blutmana, trudniącego się wydawaniem ludności żydowskiej Niemcom w nadziei na ocalenie własnego życia. Choć próbowała go przekupić, on nie chciał pieniędzy. Powtarzając, że ma swój zadany kontyngent i zabiera ją teraz tam, gdzie trzeba, zawiózł ją do gestapo. Nie pomogły stanowcze zaprzeczanie Irmy, że nazywa się Gostomska i nie wie, o co chodzi.

Na szczęście podczas jazdy na policję kobiecie udało się przekazać rikszarzowi poufną informację z adresem jej sąsiada - dr. Adama Kordy i prośbą o przekazanie wiadomości o jej omyłkowym zatrzymaniu i posądzeniu o to, że jest Żydówką.

Podczas przesłuchania na gestapo w pokoju Stucklera zatrzymana okazała swoje doskonale podrobione dokumenty i udałoby się jej wyprowadzić śledczych w pole, gdyby nie srebrna papierośnica z inicjałami I.S., jaką przy niej odnaleziono! Wówczas Bronek oświadczył, że znał osobiście żydowskiego doktora Ignacego Seidenmana.

Siedząc samotnie w celi, Irma rozmyślała nad tak zwaną złośliwością rzeczy martwych:
Siedziała w klatce i to, co przydarzyło się w ciągu przedpołudnia, było teraz jej najprawdziwszym życiem.
Papierośnica, pomyślała. Zawsze i o wszystkim decyduje drobiazg. Papierośnica, bez której można doskonale żyć i wcale jej nie zauważyć. Człowiek jest więc tylko przedmiotem pośród przedmiotów. Papierośnica. Irma była pewna, że gdyby nie to przeklęte, metalowe pudełeczko, zostałaby zwolniona. Wygląd oraz dokumenty świadczyły na jej korzyść. (…) miał papierośnicę. Gdyby nie miał tej papierośnicy, zwolniłby Irmę Seidenman. Tego była niemal pewna.
Umrzeć z powodu takiej błahostki, pomyślała, to doprawdy niesprawiedliwe. Wcale nie miała uczucia, że umrze jako żydówka, ponieważ nie czuła się żydówką i w żadnym razie nie uważała żydostwa za ułomność, lecz przekonana była, że umrze z powodu papierośnicy. I ta myśl wydała się jej śmieszna, głupia, zła i nienawistna.


IV.

Henryk Fichtelbaum był Żydem. Znalazł sobie nowe schronienie. Wszedł do wygódki znajdującej się przy ulicy Brzeskiej, zamknął na zasuwkę od wewnątrz i zaczął kontemplować swoje położenie. Od trzech dni nie miał nic w ustach. Wspominał swojego ojca, mecenasa Fichtelbauma, którym mimo iż dawno porzucił religię mojżeszową i nie utrzymywał kontaktów z Żydami, w 1940 roku musiał podzielić ich los. Zostawił więc piękne, duże mieszkanie przy ulicy Królewskiej i wraz z rodziną przeniósł się do getta. Cały czas miał świadomość, że jego i najbliższych spotka tam jedynie śmierć, na którą nie trzeba było długo czekać – wkrótce umarła jego żona. Po tym wydarzeniu młody Henio zdezerterował z getta i ukrywał się w Warszawie, w czym wytrwale pomagał mu oddany kolega Paweł.

Siedząc w wychodku, Fichtelbaum snuł dalej swoje wspomnienia. Pewnego dnia odważył się wejść do cukierni przy ulicy Marszałkowskiej:
(…) wzbudził najpierw dyskretne zaciekawienie, później popłoch, wreszcie gwałtowną reakcję jakiegoś mężczyzny, który wykrzyknął! "Żyd je ciastko!". Reakcja zebranych w kawiarni była natychmiastowa: Kilka osób w pośpiechu opuściło cukiernię, kelner zawołał - "O, Jezu! Teraz nas wszystkich pozabijają!". Tylko jakiś starszy pan zachował spokój i wyjaśnił przerażonym zebranym, że nie ma powodu do takiej wrzawy: - Najpierw i tak pozabijają Żydów, a potem nas, nie ma więc żadnego powodu do paniki, niech ten młodzieniec zje ciasteczko, gotów jestem za niego zapłacić, proszę nie popadać w podniecenie oraz prostrację, zachować godność, trwa wojna, jesteśmy skazani, chyba że Adolf Hitler wyzionie ducha w sposób niespodziewany, czego mu zresztą serdecznie życzę, więc dajcie spokój, nic się nie stało, tu jest Polska, póki co tu jeszcze jest Polska, i proszę mi nie odbierać tej nadziei.


Po opuszczeniu cukierni Henryk natychmiast opuścił Warszawę. Całą zimę spędził w lesie, ukrywając się u prostego chłopa, który go karmił, poił i przeklinał jego Żydostwo, które sprawia ludziom tak wiele kłopotów, trosk i dolegliwości.
Chłopak musiał jednak wrócić do stolicy, gdy pod koniec zimy Niemcy zaczęli przeczesywać teren w poszukiwaniu partyzantów.


Po powrocie do Warszawy Henio spał na strychach, klatkach schodowych, w bramach i na wysypiskach śmieci, żywiąc się tym, co wyżebrał u ludzi. Wtedy już był pewien, że nie ma żadnych szans i niebawem będzie musiał umrzeć.

Rozmyślania przerywa mu próba wdarcia się do wychodka przez jakiegoś mężczyznę, który na szczęście po chwili odszedł zdenerwowany.
Gdy wszystko wskazywało na to, że w pobliżu nie kręci się gestapo ani konfidenci, następnego ranka Henio zdecydował się opuścić ustęp. Spotkał na podwórzu przy studni prostytutkę, która zabrała go do siebie, nakarmiła, umożliwiła odpoczynek i spędziła z nim noc. Wszystko to spowodowało, że chłopak poczuł się na tyle dojrzały, że postanowił wrócić do getta aby przyjąć swoje przeznaczenie z podniesioną głową:
Nie jestem dzieckiem, myślał, nie jestem chłopakiem. Nie będę dłużej uciekał. Teraz wyjdę naprzeciw temu, co zostało zapisane w księgach.


V.

Na Podwalu Paweł Kryński spotyka się z Kujawskim, któremu przekazuje informacje o pewnym jegomościu, który chce sprzedać XVIII-wieczne miniatury. Rozmowę przerywa im konieczność udania się do domów, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. W czasie powrotu chłopak cały czas myśli o zaginięciu Henryka oraz o znajomym dozorcy, którego przed kilkoma minutami zabili Niemcy.

VI.

Gdy siostra Weronika miała zaledwie siedemnaście lat, dwa razy ukazał się jej Pan Jezus, nakazując, by zajęła się nawracaniem Murzynów.
Kobieta została więc zakonnicą. Uczyła dzieci katechizmu, ponieważ chciała je przybliżyć do Boga. Mimo tej zacnej misji żydowskie maluchy traktowała oschle i z dystansem:
Chciała doprowadzić do Boga wszystkie dzieci ziemi, bliskie i dalekie, białe, czarne, żółte, a nawet jeszcze bardziej egzotyczne. Jeśli była w jej sercu jakaś oschłość, to chyba tylko wobec dzieci żydowskich, bo co innego znaczy nie poznać wcale, a co innego poznać i podeptać. Czarne buzie dalekich Murzynków znajdowała siostra Weronika jako niewinne, bo jeszcze nie tknięte palcem prawdy. Smagłe twarzyczki dzieci żydowskich nosiły na sobie piętno tego wyznania i nienawiści, z jaką się spotkał Zbawiciel pośród ludu Izraela. To byli ci, którzy odrzucili Boga, nie dali wiary słowom Jego Syna. Wysoki mur nieufności oddzielił siostrę Weronikę od dzieci żydowskich. Emanowała z nich obcość. Kiedy szła ulicą, wysoka, duża, stawiając na chodniku swoje mocne, męskie stopy, żydowskie dzieci uciekały przed nią. Jej biały kornet, jak wydęty żagiel łodzi, płynął pośród czarnych, pierzchliwych czółenek żydowskich. Nigdy nie przybijały do jej burty, a ona nigdy nie wpływała do ich gwarnych zatok.


Gdy wybuchła wojna, Weronika podzieliła los innych sióstr z zajęła się opieką poszkodowanych i chorych oraz nauką osieroconych dzieci żydowskich. Pomagała im w przyswojeniu nowych imion i nazwisk, nowych życiorysów. W myślach przepraszała Boga, że przyczynia się kłamstwa, lecz ratowanie dzieci stało się jej misją.

Edukacji siostry Weroniki sprzeciwiło się tylko jedno żydowskie dziecko – Artur Hirschfeld. Chłopiec, którego ojciec był dentystą, nie chciał nazywać się Władzio Gruszka i być synem stolarza. Postanowił być wierny swojej tożsamości, nawet w obliczu niechybnej zagłady: Jestem Arturek Hirschfeld, pomyślał mściwie, nigdy nie będę żadnym Gruszką, żeby nie wiem co!
Na szczęście zmienił zdanie i – jako Władzio - przeżył wojnę.

VII.

Wiosną 1943 roku sędzia Romnicki odbiera telefon z getta, od adwokata Jerzego Fichtelbauma. Podnosząc słuchawkę, odpowiada słowo „jestem”. Dzwoniący prosi go, by pomógł mu uratować przed zagładą czteroletnią córeczkę Joasię, której matka niedawna zmarła. Sędzia zgadza się pomóc.

Po tej rozmowie, za każdym razem gdy Romnicki odbierał telefon i mówił „jestem”, przypominał sobie tamten dzień.
Sędzia po okupacji został aresztowany. Opuściwszy więzienie w 1956 roku, zamieszkał u dalekich krewnych w małym prowincjonalny miasteczku.

VIII.

Doktor Adam Korda, dowiedziawszy się o zatrzymaniu Marii Magdaleny Gostomskiej, zawiadamia Pawełka Kryńskiego o sytuacji kobiety.
Ten umawia się na spotkanie z kolejarzem Kaziem Filipkiem, którego prosi o pomoc. Mężczyzna od razu zgadza się interweniować.
Filipek dzwoni do swojego przyjaciela Johanna (Jasia) Müllera, Niemca urodzonego w Łodzi nazywającego się Polakiem: Jestem Niemiec z ciała, Polak z duszy. Ma nadzieję, że ten pomoże w wydostaniu z wiezienia Seidenmanowej.

Po przybyciu do gabinetu znajomego, którego ojciec był majstrem włókienniczym, Filipek i Müller wspominają sobie początek znajomości. Niemiec był kiedyś więźniem Pawiaka, potem został zesłany na katorgę do Rosji. Tam, w Krasnojarsku, spotkał Kazia. Obaj brali udział w I wojnie światowej.

Gdy Filipek opowiada koledze o celu wizyty – uwolnienie Seidenmanowej, wspomina, iż będzie to łatwiejsze, niż odbicie Biernata z posterunku żandarmerii w Puławach.

Okazało się, że czterdzieści lat temu (w 1904 roku) uratowali kolegę:
Johann Muller przybył na posterunek w saniach, w mundurze lejtnanta, jako młody baron Ostern, który zabierze na przesłuchanie niebezpiecznego przestępcę. Kolejarz Filipek powoził. Miał na sobie szynel sołdacki, o kozioł sań opierał karabin z nasadzonym na sztorc bagnetem. Młody baron Ostern postawił na baczność komendanta posterunku. Okazał mu stosowne dokumenty. Mróz był siarczysty. Baron Ostern stał przy piecu kaflowym i palił grube cygaro. Ale komendant w Puławach, Ormiaszka jakiś, był cokolwiek podejrzliwy. Przebiegła sztuka. Lis kaukaski. Szczur z Azji dalekiej. Długo deliberował, na koniec przydzielił baronowi dwóch konwojentów, a Biernata zakuł w łańcuchy. Musieli konwojentów unieszkodliwić w lesie za Puławami, jednego z pistoletu, drugiego kolbą w łeb. Związanych zostawili na trakcie, w głębokim śniegu. Biernat dzwonił łańcuchami aż do Radomia. Dopiero tam, w kuźni przy rogatkach, rozkuli go. Potem jechali koleją do Warszawy. Gazowe światło lamp, milczenie i napięcie, żandarmi na peronie dworcowym, lęk okropny, czy uda się im przejść na miasto, czy nie poniosą klęski w ostatniej chwili niemal. Ale udało się. Dotarli na ulicę Smolną, gdzie ich oczekiwano.


IX.

Trzydziestotrzyletni Wiktor Suchowiak był bandytą. Działając w myśl zasady pieniądze albo życie i posługując się łomem lub kastetem, okradał praktycznie każdego, kogo spotkał na ulicy: Polaków, Niemców (tych wolał, ponieważ byli zamożniejsi).

Za dużą opłatą przemycał także ludzi z getta do aryjskiej części miasta, lecz wiosną 1943 roku nie było już do tego chętnych.
Jednym z ostatnich zadań Suchowiaka związanych z gettem było przeprowadzenie czteroletniej Joasi, córki Fichtelbauma, który za wszelką cenę chciał ocalić córkę. Mężczyźni mieli ułatwioną komunikację: telefony między gettem a pozostałą częścią miasta działały nadal (aż do momentu ostatecznej likwidacji getta), nie zakładano także podsłuchu. Adwokat uzgodnił z Suchowiakiem wszystkie szczegóły, aż pewnego dnia dziewczynka w towarzystwie „wujka” opuściła ojca.

Przy bramie, po drodze z getta, na ulicy Miodowej mężczyzna spotkał eleganckiego młodzieńca, który w kręgu szmalcowników miał ksywkę Pięknego Lola. Agresor, który dorabiał się na wyłapywaniu ukrywających się Żydów, pchnął Suchowiaka w głąb bramy i zaczął bić myśląc, że Wiktor i dziewczynka to Aryjczycy. Na szczęście zaatakowany nie stracił kontroli nad sytuacją. Obronił się dzielnie, obezwładnił i okradł Lola z dość dużej sumy pieniędzy.
Mężczyźni ponownie spotkali się dwadzieścia lat później, w zupełnie innych okolicznościach. Wiktor Suchowiak wyszedł był właśnie z więzienia jako człowiek przedwcześnie postarzały, wyrzutek i reakcjonista. Wszelako władze państwowe, ożywione misją naprawiania natury ludzkiej, nie położyły krzyżyka na tym nieszczęsnym produkcie kapitalizmu.

Recydywista dostał wtedy skierowanie do pewnej fabryki materiałów budowlanych. Miał pracować przy obsłudze betoniarki. Gdy wszedł do gabinetu kierownika działu personalnego, okazało się, że jest nim…Piękny Lolo! Bohaterowie natychmiast się rozpoznali. Po długiej i dosyć ostrej wymianie zdań, wypełnionej wulgaryzmami i groźbami (Jak oni zaczną grzebać koło ciebie, gnoju jeden, to już się nie wymkniesz. Czy mi uwierzą? Pewnie, że uwierzą. W nich jest cholernie dużo tęsknoty do wymierzania sprawiedliwości. Żadna partia ci nie pomoże, żadne stanowisko), Suchowiak wyszedł z pokoju z pokaźną sumą w kieszeni i skierowaniem do lepiej płatnej pracy w innymi przedsiębiorstwie.

X.

Apolinary Kujawski był znanym w Warszawie krawcem męskich spodni, człowiekiem bardzo zamożnym i szanowanym. Zajmował piękne i słoneczne, pięciopokojowe mieszkanie przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie przeprowadził się ze skromnej sutereny z ulicy Miodowej (zarabiał wówczas prasowaniem męskich garniturów oraz reperacją odzieży tak zwanej biedoty).

Za radą sędziego Romnickiego przyjął stałą posadę w zakładzie krawieckim bogatego Żyda Benjamina Mitelmana, zatrudniającym aż kilkanaście osób, co na przedwojenne czasy świadczyło o bogactwie i żyłce przedsiębiorczej właściciela.

Gdy w 1940 roku jego pracodawca musiał się przenieść do getta, nakazał Kujawskiemu, by opiekował się osobiście jego zakładem. Mężczyzna miał korzystać z dochodów oraz przynosić ich część Mitelmanowi do getta. Na koniec tej ważnej rozmowy zdolny krawiec obiecał, że po wojnie założy ze swoim szefem wspólny zakład.

Kujawski rzetelnie i uczciwie wywiązywał się z umowy, regularnie zanosił Mitelmanowi część zysków. Podczas takich wizyt w getcie oglądał cierpienie Żydów, ich nędze, głód. Uważa, że nawet jeśli ich wina była udowodniona, to i tak jest to kara za ich grzechy ponad wyobrażenia ludzkie, nawet jeśli srodze zgrzeszyli, nie dając wiary słowu Zbawiciela. Rozmyśla także nad powodem ciężkiej sytuacji Polski:
I tylko jedna sprawa sączyła niepokój w jego serce. Że mianowicie Pan Bóg jak gdyby odwrócił się od Polski, wystawiał ją na zbyt ciężką próbę. Czymże bowiem ta Polska zawiniła tak bardzo, gdy po stuleciu niewoli i cierpień odrodziła się po Wielkiej Wojnie i przetrwała zaledwie dwadzieścia lat? Na pewno nie wszystko było w Polsce w porządku, lecz czy gdzie indziej było w porządku? Czy było w porządku, jeśli potężna Francja broniła się zaledwie przez miesiąc i kapitulowała tak sromotnie, niemal na kolana padając przed Hitlerem? Czy było w porządku, jeżeli Sowiety, rozciągając się aż na skraj świata, pękły z trzaskiem pod naporem niemieckim w ciągu dwóch miesięcy? A przecież Sowiety dokonały wspólnie z Hitlerem rozbioru tej nieszczęsnej Polski. Za ten grzech Bóg słusznie ich pokarał, uciekali przed Niemcami aż do samej Moskwy i dopiero tam się jakoś opamiętali, skuteczniej stawili opór. Więc coś takiego było w Polsce i Polakach, że znów muszą cierpieć, jak nigdy dotychczas? Dlaczego Bóg tak okrutnie Polskę i Polaków doświadcza?


Gdy wiosną 1942 roku Mitelman zmarł w getcie, Kujawski przejął jego cały wielki majątek (jedyny syn nieboszczyka – dentysta Mieczysław, także zginął – był ofiarą kuli na ulicy).
Apolinary, ciesząc się swobodą finansową, zaczął gromadzić dzieła sztuki, które marzył przekazać dla muzeum w niepodległej Polsce.
Niestety, jego pragnienie się nie spełniło – został zastrzelony podczas ulicznej egzekucji jesienią w 1943 roku, po uprzednim pojmaniu go, zmierzającego na spacer po Saskim Ogrodzie, na ulicy i zamknięciu w policyjnej budzie.

XI.

Niemiec Müller przybywa do Stucklera, który zajmuje gabinet w gmachu gestapo w Alei Szucha. Chce uwolnić Marię Magdalenę Gostomską.
Wmawia śledczemu, że kobieta jest jego starą znajomą, a jej pobyt w więzieniu jest pomyłką. Podczas wysuwania tych argumentów wystraszył się nagle, ponieważ uświadomił sobie, że nie zbadał, czy Irma zna niemiecki! Okazało się jednak, że kobieta władała płynnie tym językiem.

Niemiec uwalnia Irmę. Po wyjściu na ulicę nowi znajomi wstępują do cukierni przy ulicy Koszykowej, gdzie z ust pięknej uratowanej padają słowa wdzięczności: Zawsze będę pamiętała ten dzień. I nigdy w życiu nie wejdę w Aleje Szucha.

Jak się okazało - los bywa przewrotny. Po wojnie kobieta codziennie musiała wchodzić w znienawidzoną ulicę! Jakby tego było mało, każdego dnia musiała przekraczać próg budynku, w którym o mały włos nie straciła życia! Dlaczego? Ponieważ urządzono tam siedzibę ministerstwa, w którym pełniła wysoki urząd.

Kilka lat później Irma wyemigrowała do Francji. Tam często, do późnych lat starości, samotna spacerowała po paryskim bruku i wspominała przeszłość:
(…)wcale nie pamiętała Stucklera ani okratowanej klatki, lecz tylko nieduży gabinet z biurkiem koloru ciemnego miodu, dwoma telefonami, palmą w donicy pod oknem, dywanem, fotelami obitymi skajem, nieduży gabinet pamiętała doskonale, twarz sekretarki, pani Stefy, pamiętała, nade wszystko zaś twarze tych trzech mężczyzn, którzy zachowywali się gruboskórnie i szyderczo, wówczas, w kwietniu roku 1968, kiedy zjawili się w gabinecie, aby ją z niego usunąć.

Nawet nie pozwolili jej zabrać teczki, a także pani Stefa, która odwróciła się twarzą do okna, kiedy Irma przechodziła w towarzystwie mężczyzn przez sekretariat, byli rzeczywistością, życiem spełnionym do końca, a przecież przeciętym gwałtownie, w ciągu jednej chwili, brutalnie i niegodziwie. Pamiętała tylko owych mężczyzn w gabinecie, sylwetkę pani Stefy na tle okna, a także nalane, obrzmiałe i niechętne twarze późniejszych swoich rozmówców, dłonie celników na jej bagażu, dokumentach, książkach i notesach.
Od tej pory uważała, że odebrano jej wszystko, ponieważ nazywała się Irma Seidenman.

Wracając do tego popołudnia, gdy siedziała w kawiarni przy ulicy Koszykowej z Müllerem i nie wiedziała, co jeszcze złego spotka ją w Polsce z powodu jej narodowości i religii, powiedziała wtedy, że są różni Niemcy, na co jej wybawca wyznał z obawą:
(…) wiem, że przynależę tutaj. Ale czy ludzie po wojnie, w niepodległej Polsce, także uznają za oczywiste, że ja tutaj przynależę?
Podzielenie się strachem o swoją przyszłość ośmieliło mężczyznę, który w dalszej wymianie zdań na przykładzie Stucklera wyłożył Irmie szczegółową charakterystykę swojego narodu, który według niego był płaski jak deska: Niemcy są prostolinijni. Łaskawa pani pozwoli, że powiem nawet więcej. Niemcy są płascy jak deska! Bez wyobraźni, bez obłudy, bez dwulicowości (…) Stucklerowi kazali Żydów tępić, to ich tępi. Każą mu Żydów szanować, to będzie łaskawą panią całował w rękę i traktował najlepszym, francuskim koniakiem. Dyscyplina, akuratność, rzetelność w każdej robocie. W zbójeckiej robocie także, niestety! (…)Niemcy nie popełniają pomyłek, to nie jest w niemieckim stylu. (…)Brak nam szczypty szaleństwa, myślał, jesteśmy tak bardzo trzeźwi. (…)Być lepszym w każdej dziedzinie, być niedoścignionym - oto niemiecka ambicja. Najpiękniej komponować, najwydatniej pracować, najmądrzej filozofować, najwięcej posiadać, najsprawniej zabijać! (…)Jeśli historia nałoży kiedyś na Niemców obowiązek hipokryzji, staną się najdoskonalszymi hipokrytami pod słońcem.

Uważał Niemców za ludzi współodpowiedzialnych za Hitlera i to całe nieszczęście, jakie w następstwie wojny spotkało Europę.

Müller uważał, że gorzej poradziłby sobie w scenie uwolnienia Irmy z Moskalem, ponieważ ma on inne cechy charakteru: jest obłudny i nieobliczalny. Bohater bardzo bał się Rosjan, Sybiru i niewoli, dlatego też jesienią 1944 roku wyjechał z Polski. Nie chciał żyć w kraju rządzonym przez naród, któremu nie ufa i który wyznaje odrażający komunizm.

Resztę życia spędził samotnie, po kilku latach biedy już bez trosk materialnych, lecz milczący i nierozumiany, wciąż z głową obróconą ku Polsce, której nowe cierpienia przejmowały go smutkiem.

XII.

Gdy nagle w mieszkaniu Pawełka Kryńskiego rozbrzmiał dźwięk dzwonka do drzwi, jego matka pomyślała, że po jej syna przyszło gestapo.
Pomyślała, że jeśli to prawda, to jej dziecko podzieli los jej męża, który od trzech lat przebywał w obozie jenieckim w Niemczech, pojmany w kampanii wrześniowej.

Nagle strach kobiety ustąpił miejsca uldze – przypomniała sobie, że zgodziła się przygarnąć na kilka dni czteroletnią córeczkę znajomego mecenasa. Pani Kryńska udzieliła dziewczynce schronienia i pomocy, otoczyła ją troskliwą opieką. Tymczasem Pawełek rozmyślał o swoim przyjacielu Heniu, który odmawiał ukrywania się u Flisowskiego.

XIII.

Kolejarz Filipek działający dzielnie w konspiracji oraz pracujący w tajnej drukarni (udaje mu się z wyżymaczki domowej skonstruować drukarkę!), cieszy się z ocalenia pani Irmy.

Wracając do domu, rozmyśla nad losem swojego znajomego Pawełka. Uważa, że chłopak doczeka dobrych czasów wolnej, sprawiedliwej i demokratycznej Polski: dla wszystkich Polaków, Żydów, Ukraińców, a nawet dla Niemców.

Daje młodszemu koledze w myślach wiele cennych rad, na przykład: Komunistów zwalczać należy, Pawełku, to gawiedź niebezpieczna, podstępna, ale nigdy pałką, nigdy pałką!
Bohater ma nieco inny, mniej optymistyczny nastrój, gdy zimą 1948 roku spotkał się z Kryńskim. Rozgoryczony i zawiedziony twierdzi, że wszystko w Polsce jest ześwinione, oczywiście z winy komunistów: Jak komunista czegoś dotknie, zaraz ześwini.

XIV.

Ojciec małej Joasi, mecenas Fichtelbaum zostaje zastrzelony w swoim mieszkaniu. Przed śmiercią wydawało mu się, że słyszy głos swojego ojca Maurycego i widzi go przy oknie. Gdy podniósł oczy, na lufie pistoletu zobaczył miły, pogodny blask słońca, padającego do dużego pokoju przez okna wyglądające na ogród, pole jęczmienia i odległy las. Przy oknie stał tata mecenasa, z brodą, w kapeluszu cesarskich dostawców dworu, z dewizką zegarka na wysokości talii i okularami, dyndającymi na łańcuszku pod rozłożystą, ciemną brodą. Tata trzymał mecenasa za rączkę, a mecenas też był w kapeluszu na głowie i też miał czarną, piękną brodę, spływającą na piersi, chociaż był jeszcze małym chłopczykiem.

XV.

Poznajemy historię filologa klasycznego Adama Kordy. Bohater dawał lekcje łaciny i greki. Urodził się na wsi pod Kielcami w bardzo biednej rodzinie. Nikogo nie zdziwiło ani nie zaniepokoiło, gdy mając zaledwie dziesięć lat wyruszył w świat.

Pracował przy budowach, przy studniach, przy koniach. Często głodował, a cierpienie nie było mu obce. Mimo tego uczył się z chłopską zaciętością. Mieszkał w komórkach w zamian za rąbanie drzewa czy noszenie wody, żywiąc się w garkuchniach za mycie naczyń i podłóg. Opłaciło się - ukończył gimnazjum klasyczne z wyróżnieniem i dostał się na bezpłatne studia: Jego Golgota trwała dwadzieścia lat, bo na domiar wszystkiego musiał przebiedować Wielką Wojnę i rok 1920. Dopiero później stanął na nogi, ale zawsze żył w biedzie, dumny i samotny, doktor filozofii, filolog klasyczny, syn parobków bez ziemi, co własną pracą, determinacją, siłą charakteru wydźwignął się nie tylko ponad swój stan, ale ponad miliony innych ludzi, pod szczęśliwszą gwiazdą urodzonych. Wszystko zawdzięczał sobie i niczego od świata nie potrzebował. Zadowalał się skromną egzystencją, środki czerpał z dorywczego nauczania łaciny i greki, imał się także innych zajęć, bo żadnej pracy się nie bał, bo już wszystkiego zaznał w młodości. Nie lubił świata, który był mu dany. Opuścił więc świat ludzi i rzeczy widzialnych, przeniósł się do ciepłych, słonecznych krajów antyku.

Pewnego wieczoru, już jako dojrzały mężczyzna, oczekiwał w oknie pojawienia się swojej sąsiadki – pani Marii Magdaleny Gostomskiej. Gdy ujrzał nadchodzącą kobietę, ogarnęła go radość.

XVI.

Henio po raz ostatni widzi się z Pawełkiem, ponieważ ten wkrótce weźmie udział w powstaniu i po wojnie zostanie internowany.
W czasie tej rozmowy oznajmia Kryńskiemu, że wraca do getta, mimo iż jest pewien, że już nie wyjdzie stamtąd żywy…

Paweł zapamiętał z tego spotkania każdą chwilę. Gdy się rozstali, doznał wrażenia jakiegoś początku, co uświadomiło mu, że czeka go jeszcze wiele pożegnań, a nielicznych powrotów:
Odszedł. I zaraz zniknął. Paweł spojrzał w niebo. Było bardzo niebieskie, kwietniowe. Tylko gdzieś na skraju, ponad dachami, przesuwała się powoli brudna smuga zagłady. Czy to możliwe, że już wtedy doznał wrażenia jakiegoś początku, nie końca? Czy to możliwe, by właśnie w chwili, gdy sylwetka Henryka znikła mu z oczu, zrozumiał, że oto rozpoczyna się nowy rozdział, który trwać będzie już bez końca, przez całe życie? Później był o tym przekonany. Właśnie tamtego dnia, myślał później wielokrotnie, zrozumiałem, że zaczyna się czas rozstań, pożegnań i wiecznych trwóg. (…)Czemu jednak później, po latach, pamiętał nie tylko postać chłopca w dwurzędowej jesionce, znikającą za rogiem ulicy, by już nigdy więcej nie zjawić się w świecie żywym, lecz również tę brudną smugę dymu na niebie, jak rdzawą szmatę rozwieszoną ponad dachami warszawskich domów? Dlaczego niebo nad jego głową miało od tamtej chwili już zawsze wydawać się brudne, spłowiałe, nawet jeśli rozświetlała je czasem jakaś heroiczna pożoga?


Kilkanaście miesięcy później chłopak wziął udział w powstaniu warszawskim, błogosławiąc od tej chwili dzień, w którym się wojna skończyła.

Po latach, już jako starszy jegomość, stwierdził, że w czasie wojny Po raz pierwszy sama Polska Polskę zhańbiła i wdeptała w błoto! Swoją gorzką wypowiedź skonstatował słowami:
Nareszcie zdechł mit o naszej wyjątkowości, o tym polskim cierpieniu, które zawsze było czyste, prawe i szlachetne. (…) Święta Polska, cierpiąca i mężna. Polskość święta, zapita, skurwiona, sprzedajna, z gębą wypchaną frazesem, antysemicka, antyniemiecka, antyrosyjska, antyludzka. Pod obrazkiem Najświętszej Panienki. Pod stopami młodych oenreowców i starych pułkowników. Pod dachem Belwederu. Pod mostem. Święta polskość pod knajpą i kasą. Tępe pyski granatowych policjantów. Lisie mordy szmalcowników. Okrutne twarze stalinowców. Chamskie gęby Marca. Przerażone gęby Sierpnia. Pyszałkowate gęby Grudnia. Święta polskość bluźniercza, która się ośmieliła nazywać Polskę Chrystusem Narodów, a hodowała szpiclów i donosicieli, karierowiczów i ciemniaków, oprawców i łapowników, ksenofobię podniosła do rangi patriotyzmu, u obcych klamek się wieszała, składała wiernopoddańcze pocałunki na dłoniach tyranów. (…)Gdzie się podziała nasza wolność, jeśli nie możemy być sobą? Gdzie się podziałem, kiedy się zawieruszyłem?


Wiele razy wspominał moment swojego internowania: Nie byli brutalni, ale po prostu byli. Z orzełkami na czapkach. Na rozstawionych szeroko nogach. I przy konfesjonale także. Bo razem z nami chodzili na niedzielne msze, kiedy przyjeżdżał kapelan.

XVII.

Bronek Blutman zostaje rozstrzelany w ruinach getta. Rok wcześniej dostał trzy razy w twarz od Stucklera za pomyłkę z Marią Magdaleną alias Irmą. Na nic się zdały tłumaczenia o przebiegłości i znajomościach Żydówki.

XVIII.

Matematyk - profesor Winiar, czekając pewnego dnia na przestanku tramwajowym, spogląda ze zdziwieniem na wysoki mur, który oddzielał getto od aryjskiej części miasta. Myśli wówczas o swoich pilnych i uzdolnionych uczniach, między innymi Heniu Fichtelbaumie, którzy teraz byli tam zamknięci.

Usłyszawszy groteskowy dźwięk kolorowej karuzeli, stojącej tuż obok muru, jest wstrząśnięty powszechną zabawą, przez którą przedzierają się krzyki mordowanych Żydów. W końcu jego serce nie wytrzymuje skali wzburzenia i mężczyzna pada na ziemię martwy. Nie jest wiadome, jakie myśli towarzyszyły mu w chwili ostatecznego upadku. Jak wynikało z relacji świadków, wyszeptał sinymi wargami słowa, które mogły znaczyć "O Polsko!" lub "Oj, Polacy!".

W dniu pogrzebu profesora Winiara karuzela na placu Krasińskich kręciła się nadal:
(…) koniki galopowały, powoziki podskakiwały, sanie sunęły, gondole pluskały, chorągiewki furkotały, panny piszczały, młodzieńcy pokrzykiwali, katarynka skrzypiała, mechanizm karuzeli dudnił, wystrzały z broni maszynowej rozlegały się coraz donośniej, wybuchały pociski armatnie, huczały płomienie i tylko żydowskich jęków nie było słychać spoza muru, bo Żydzi umierali w milczeniu, odpowiadali granatami i bronią ręczną, ale usta ich milczały, już bowiem byli umarli, bardziej niż kiedykolwiek przedtem, bo mężnie wybierali śmierć, zanim jeszcze nadeszła, wychodzili jej naprzeciw, w ich dumnych oczach była cała wzniosłość dziejów ludzkich, odbijały się w nich pożary getta, przerażone pyski esesmanów, ogłupiałe pyski polskiej gawiedzi, zgromadzonej wokół karuzeli, smutna twarz nieboszczyka profesora Winiara, odbijały się więc w ich oczach wszystkie dalekie i bliskie losy świata, całe zło świata i okruch jego dobra, a także twarz Stwórcy, zasępiona i gniewna, smutna i cokolwiek upokorzona, bo Stwórca odwracał oczy ku innym galaktykom, aby nie patrzeć na to, co zgotował nie tylko umiłowanemu ludowi, ale wszystkim ludziom ziemi, zhańbionym, współwinnym, podłym, bezradnym, zawstydzonym, a pośród wszystkich ludzi ziemi także temu człowiekowi, który stojąc na przystanku tramwajowym, dokładnie w miejscu, gdzie przed kilku dniami profesor Winiar padł na posterunku, powiedział pogodnie: - Żydki się smażą, aż skwierczy!


Z nieba, osnutego dymami, żaden grom jednak nie uderzył i nie poraził tego człowieka, bo to zostało zapisane w księgach stworzenia przed tysiącami tysięcy lat. I było tak zapisane, aby profesor Winiar zmarł nieco wcześniej i nie usłyszał słów owego człowieka, który roześmiał się wesoło i poszedł w stronę karuzeli.


XIX.

Niemiec Stuckler był gorliwym esesmanem, stale tropił Żydów i niszczył Polaków, którymi pogardzał. Pewnego dnia zastanawiał się nad postępowaniem swoich rodaków w czasie wojny. Był zdania, że zabijali wrogów, aby zwyciężyć. Według niego niemiecka rasa była lepsza od innych, a on – jako jej wzór – będzie do końca życia zwalczał nieprzyjaciół. Pod koniec wojny Stuckler, wraz z innymi jeńcami niemieckimi, został skierowany do Związku Radzieckiego, dokładnie na daleką Syberię. Umarł tam z głodu i wyczerpania, karczując lasy.

XX.

Nazajutrz po odbiciu z Alei Szucha, Irma obudziła się w swoim mieszkaniu i ucieszyła z wolności, uświadamiając sobie, że jest prawdziwą Polką.
Nagle przychodzi do niej sąsiad – doktor Korda i częstuje przyniesionym przez siebie mlekiem, czym wywołuje łzy wdzięczności na pięknej twarzy Irmy.

XXI.

Sędzia Romnicki zawozi małą Joasię do klasztoru i przekazuje pod opiekę siostry Weroniki, która mówi mu, że wychowa małą na katolickie dziecko. Wówczas mężczyzna, niczym niezrażony ripostuje, że i tak będzie żydowską kobietą. Tak też się stało.

Joasia przeżyła. Stała się Marysią Wiewiórą, osieroconą katoliczką spod Sanoka. Ukończywszy dwadzieścia lat, wyjechała do Izraela i jako Miriam Wewer spędziła resztę życia.

Pewnego dnia ujrzała, jak Żydzi wyważali drzwi palestyńskich domów, wyrzucali z nich kobiety i dzieci:
Wtedy w jej sercu obudziła się jakaś dzika, krzykliwa radość, jakby nareszcie coś wypełniało, jakieś oczekiwanie tysiącleci, jakby wypełniało się marzenie zakneblowane w pokoleniach Izraela, które przepalało do cna umęczone ciała milionów Żydów Europy i Azji, przez całe wieki ożywiało te gromady wiecznych wędrowców, mrocznych, ciemnych, zalęknionych, żarliwych, przeklętych i zarazem wybranych. Była zdania, że w końcu nadeszła chwila wyrównywania rachunków. Stała się nacjonalistką, która czerpała satysfakcję z dręczenia Palestyńczyków przez izraelskich ekstremistów.


Będąc w ciąży (jej izraelski mąż cieszył się z tego faktu hałaśliwie i pyszałkowato, jak gdyby zrobienie dziecka własnej żonie było wydarzeniem bez precedensu na tym najlepszym ze światów), pewnej nocy obudziła się z obawą, że urodzi syna. Gdy na świat przyszła dziewczynka, Miriam poczuła ulgę.



Polecasz ten artykuł?TAK NIEUdostępnij






  Dowiedz się więcej
1  Streszczenie „Początku” w pigułce
2  Charakterystyka bohaterów „Początku”
3  Początek opracowanie